środa, 9 listopada 2016

UWAGA!!!!!! WPIS TYLKO DLA WYTRWAŁYCH!!!!!

Kolejny już raz moją inspiracją do tego tekstu była COVERBABY.

Od razu z ręką na sercu ostrzegam, że to będzie BARDZO długi wpis.

Tym razem będzie o tym, jak wyglądało moje życie w trakcie trwania ciąży i podczas pierwszych kilku, a nawet kilkunastu miesięcy życia moich latorośli.

Zazdroszczę kobietom, dla których te pierwsze miesiące życia ich dzieci są czasem wiecznej euforii, szczęścia i radości, a  "nienawidzę" tych, które w kilka miesięcy po porodzie wyglądają jakby w ogóle w ciąży nie były!!!! To takie niesprawiedliwe!!!!!!!

Ale do rzeczy!!!
Powracam wspomnieniami do czasu, kiedy zaczęliśmy starać się o dziecko.
Było to w niespełna kilka miesięcy po ślubie, więc w zasadzie nie mieliśmy czasu, by nacieszyć się takim normalnym życiem małżeńskim (tylko we dwoje).
Wtedy jakoś o tym nie myśleliśmy.
Skupiliśmy się na powiększaniu rodziny.
Poszło nam sprawnie i już w 3 miesiącu starań okazało się, że byłam w 5 tygodniu ciąży.
Informacja została potwierdzona przez lekarza, który już na pierwszej wizycie zaniepokoił mnie wiadomością o ciąży zagrożonej. Zabronił pracować, nakazywał dużo leżeć, odpoczywać, nie przemęczać się i nie denerwować. Przepisał leki podtrzymujące ciąże. Jak to? - pomyślałam. Przecież ciąża to nie choroba!!! A przynajmniej tak zawsze słyszałam.
Nie mniej jednak grzecznie zastosowałam się do zaleceń lekarza i mimo, że się oszczędzałam, to starałam się też w miarę normalnie funkcjonować. Z pracy niestety musiałam zrezygnować.

Z kolejnymi przybywającymi kilogramami pojawiały się też komplikacje.
Na początek podejrzenie cukrzycy ciążowej. Na szczęście okazało się, że przejadłam się słodyczami przed pierwszym badaniem!!
Kolejnym powodem do niepokoju była zdiagnozowana toksoplazmoza. Do dziś tak naprawdę nie wiem, skąd się u mnie wzięła ta choroba, gdyż najczęściej bierze się ona od kotów, a ja kota nie posiadałam (chyba, że liczy się ten w głowie😜) i w okresie przed ciążą i w trakcie jej trwania nie miałam z kotami żadnego kontaktu.
Jedno było pewne. Do końca trwania ciąży musiałam przyjmować antybiotyk (czyli przez ok 5 miesięcy).
Oczywiście od tamtej pory musiałam częściej przychodzić na wizyty kontrolne i za każdym razem robić badania z krwi i usg, żeby mieć pewność, że z naszym maluszkiem wszystko jest w porządku. Wiązał się z tym rytualny, comiesięczny, trwający kilka dni pobyt szpitalny.
Toksoplazmoza jest chorobą bardzo groźną dla rozwijającego się płodu, ale lekarze zapewniali mnie, że została szybko wykryta i jeśli będę przyjmować leki to dziecku nic nie grozi.
Dla pewności oprócz wizyt w poradni, konsultowałam się też z innym lekarzem (prywatnie). Wolałam mieć pewność, że nasze dziecko prawidłowo się rozwija.

Leków zjadałam całą garść.
Teraz to już nawet dokładnie nie pamiętam co i na co to było, ale pamiętam, że antybiotyk brałam co 12h, a po kolejnych niezbyt zadowalających badaniach 3 razy na dobę. W dalszym ciągu brałam coś na podtrzymanie ciąży i żelazo, bo miałam braki.

Nie wspominałam jeszcze o tym, że męczyły mnie wymioty od 7 tygodnia, prawie do końca 5 miesiąca. I to nie jakieś poranne mdłości.
To przychodziło tak nagle i nieważna była pora dnia.
Jadłam sobie np. obiad czy kolację, aż tu nagle czuje, że muszę już biec do toalety!!!!
Koszmar!!!!
Podejrzewałam, że ciągłe wymioty mogły być powodem ubytku żelaza w moim organizmie.
Standardem było, że nie miałam ochoty na nic do jedzenia, bo bałam się, że zaraz wszystko zwymiotuje.
Podróżować też nie mogłam z tego samego powodu.

Ogólnie całą ciążę praktycznie przepłakałam, zamartwiając się czy dziecko będzie zdrowe.
Każda kolejna wizyta u lekarza przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Bałam się usłyszeć złe wieści.

Po długo wyczekiwanych 38 tygodniach przyszła na świat nasza pierworodna.
Początki macierzyństwa nie były jednak takie piękne, jak w moich wyobrażeniach.
Miałam problemy z karmieniem z powodu niewykształconych i popękanych brodawek. Sytuacja się polepszyła, gdy kuzynka męża dała mi kapturki.
Gdy pozbyłam się jednego problemu, pojawiły się kolki u małej.

Siedziałam w domu sama, mąż w pracy, rodzina daleko.
Moje życie kręciło się wokół karmienia i zmieniania pieluch córce.
Nie lubiłam swojego ciała i zbędnych kilogramów.
Dość szybko, bo po 5 miesiącach przestałam karmić piersią.
Wtedy moje samopoczucie trochę się poprawiło.
Zaczęłam na siebie patrzeć jak na kobietę, a nie jak na krowę dającą mleko.
Wzięłam się za siebie, trochę ćwiczyłam i zrzuciłam kilka kilogramów. Stałam się matką.

Im pierworodna była starsza, tym było lepiej.
Fizycznie i psychicznie.

Przebrnęliśmy jakoś przez ząbkowanie, przeziębienia, biegunki i wymioty.
Tak minął pierwszy rok życia naszej córeczki.
Później drugi i trzeci.

Postanowiłam, że mam dość siedzenia w domu i przyszedł wreszcie czas, by iść do pracy.
Poszłam więc.
Małą dałam do prywatnego przedszkola.
Po pierwszym dniu była już chora, więc musiałam zostać w domu zamiast iść do pracy drugiego dnia.
Stanęło na tym, że dałam radę być w pracy tylko 3 dni (i to nawet nie pod rząd). Później musiałam zrezygnować.
Nikt nie będzie przecież na mnie czekał 10 czy 14 dni, aż mi dziecko wyzdrowieje.
Nie stać mnie było też, żeby płacić za przedszkole, a w trakcie choroby za opiekunkę.

Postanowiliśmy więc, że skoro i tak muszę na razie zostać z pierworodną w domu, to postaramy się o rodzeństwo dla niej.
I udało nam się!!!!
Jednak nie zdawałam sobie sprawy, z tego co mnie czeka.

W 7 tygodniu znowu zaczęły mnie męczyć mdłości i wymioty.
W 4 miesiącu skróciła mi się szyjka i miałam zakładane szwy. Od tej pory miałam zalecone leżenie i oszczędzanie się.
W 6 miesiącu znowu wyszła mi toksoplazmoza. Powiedzieli, że to (reinfekcja) czyli takie odnowienie choroby i muszę znowu antybiotyk zażywać do końca ciąży.
W 7 miesiącu na usg lekarz zauważył jakieś plamy, dziury czy coś takiego w łożysku i wysłali mnie na kilka dni na konsultacje do szpitala w innym mieście.
Nie muszę oczywiście pisać, że byłam znowu w psychicznej rozsypce.
Nie wiedziałam, co będzie dalej z dzieckiem, ciążą, a w domu musiałam zostawić niespełna 4 letnią córkę, z którą wcześniej w zasadzie się nie rozstawałam, a gdy szłam na kilka dni do "naszego" szpitala na badania to codziennie mnie odwiedzała.

W szpitalu, do którego wtedy trafiłam wszystko działo się jakby poza mną.
Niby funkcjonowałam, chodziłam, jadłam, mówiłam, ale byłam w takim stresie, że mało co pamiętam z pobytu tam.
Płakałam praktycznie cały czas.
Lekarze nie potrafili powiedzieć co to są te plamy i dlaczego moje łożysko tak wygląda.
Zbadali mnie, dziecko, i po 4 dniach wypisali do domu.

Po powrocie musiałam cały czas leżeć. Nadal. I jak już do końca ciąży.
Nie mogłam nawet siedzieć, bo zaraz brzuch mi twardniał i zaczynał boleć.
Nie mogłam bawić się z pierworodną, odprowadzać ją do przedszkola, chodzić na spacery. Jedyne co nam pozostawało, to czytanie bajek i oglądanie razem tv.

Gdy ciąża przeszła na 9 miesiąc postanowiłam, że dłużej już leżeć nie będę.
Jak mam urodzić, to chce mieć to już za sobą.
Zaczęłam się więcej ruszać, chodzić po schodach, sprzątać, nawet okna umyłam.
A tu nic.
Cisza!!!!
Lekarz ściągnął mi szwy, ale maleństwo jak na złość nie pchało się na świat.

Katurlałam się jeszcze ponad 2 tygodnie z tym ogromnym brzuchem, aż wreszcie któregoś pięknego dnia, przed samymi świętami Bożego Narodzenia urodziłam drugą córkę.

I znowu zaczęły się problemy z karmieniem chociaż myślałam, że po pierwszym dziecku mam już pewne doświadczenie w tej sprawie.
Nic bardziej mylnego.
Do tego doszła jeszcze skaza białkowa małej, więc musiałam uważać na to co jem.

Jakby tego było mało, to niecały miesiąc po narodzinach zauważyliśmy, że jedno oczko naszej córeczki wygląda inaczej niż drugie.
Wszystkie problemy i sprawy przestały dla nas istnieć.
Od razu zapisaliśmy ją  na przezciemiączkowe usg głowy, do okulisty na badanie dna oka i do neurologa.
Oczywiście wizyty nie były z dnia na dzień. Na każdą musieliśmy czekać kilka tygodni. Kilka tygodni stresu, wylanych łez i godziny modlitw.
W końcu odwiedziliśmy wszystkich lekarzy i zrobiliśmy wszystkie potrzebne badania z których dowiedzieliśmy się, że młoda ma NA SZCZĘŚCIE tylko wrodzoną wadę wzroku.
Piszę na szczęście, bo z tego co znaleźliśmy w internecie wygląd oczka wskazywał na siatkówczaka czyli nowotwór oka.
Gdy dziecko jest małe niewiele można powiedzieć na temat takiej wady wzroku, którą ma nasza córka.
Wszystko wyjdzie z wiekiem.
Na ostatniej wizycie w lipcu tego roku dowiedzieliśmy się, że młoda ma w tym oczku astygmatyzm.
Na chwilę obecną nic z tym nie robimy ale z czasem będzie musiała tą wadę korygować okularami. Mamy nadzieję, że nic gorszego się z tego nie zrobi.


Nie pracuje zawodowo już 7 lat.
Z jednej strony cieszę się, gdyż mogę być cały czas przy dzieciach, obserwowałam jakie robiły postępy wraz z kolejnymi miesiącami życia, spędzałam z nimi każda chwilę, byłam przy nich w trakcie przeziębienia, choroby a z pierworodną mogę ogarnąć lekcje.
Jest jeszcze druga strona medalu.
Jestem z dziećmi 24h na dobę.
Przyznam z ręką na sercu, że można od tego zbzikować.
Najgorsze były chyba te pierwsze miesiące życia dziewczynek. Nie dość, że czułam się jak dojarka to jeszcze nie miałam w ogóle czasu dla siebie. Były dni kiedy dzieci towarzyszyły mi nawet w trakcie prysznica albo przy korzystaniu z toalety.
I tu sama sobie zadaję pytanie: "dlaczego nie chciałam gdzieś wyjść z koleżankami, odpocząć od pieluch i domu przynajmniej raz na jakiś czas?"
Myślę...... Myślę...... I dochodzę do wniosku, że nie chciałam dzieci zostawiać. Mimo, że byłyby z ojcem, a nie same, ani nie z obcą osobą. Wydawało mi się, że tylko ja potrafię to wszystko ogarnąć i zrobić tak jak należy, że muszę przy nich być, bo to mój obowiązek, bo jestem matką.
Teraz z perspektywy czasu zastanawiam się jak ja to przeżyłam i dlaczego tak głupio myślałam????

Mimo, że czasem przychodzą gorsze dni, kiedy mam ochotę zamknąć za sobą drzwi z hukiem i iść w pizdu, to cieszę się że moje dzieci są już starsze i wszelkie kolki, karmienie piersią mam już za sobą, i jestem szczęśliwa, że cały czas mogłam przy nich być.
Czy gdybym czasami wyrwała się z domu byłabym mniej szczęśliwa? Bardziej? Albo czy moje dzieci byłyby z tego powodu nieszczęśliwe? Tego nie wiem i chyba nigdy się nie dowiem. Grunt, że mamy to już za sobą :)

Teraz staram się od czasu do czasu wyjść z domu żeby dychnąć chociaż chwilę i żeby nie zwariować.

Nie wiem jak wyglądałoby moje życie w kolejnej ciąży. Być może popełniałabym te same błędy, a może byłabym mądrzejsza. Tak naprawdę, to na chwilę obecną nie chciałabym mieć kolejnego dziecka.
Przerażają mnie komplikacje ciążowe. powrót do pieluch i karmienia!!!
Czasem się modlę, żeby Bozia dała tym parom, które chcą mieć dzieci, a nie mogą :)
http://www.funny.pl/15572/macierzynstwo-zobacz-co-mysla-inni-d.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz