Kiedy 7 lat temu, starałam się do pracy w przedszkolu
jako pomoc nauczyciela do dziecka z autyzmem
nie wiedziałam nic o pracownikach, atmosferze, zasadach ani obyczajach jakie tam panują.
Nie znałam tam nikogo, poza Paniami,
które były nauczycielkami i pomocami w grupie moich dzieci.
Po prostu bardzo chciałam mieć pracę.
Pierwszą pracę, odkąd zamieszkałam w tym mieście.
Co prawda próbowałam kiedyś już podjąć pracę
w sklepie z pieczywem od Jadczyszyna
ale Pierworodna rozchorowała się po pierwszych dniach w prywatnym przedszkolu
i nie miałam co z nią wtedy zrobić
więc musiałam z tej pracy zrezygnować.
W końcu przyszedł moment kiedy postanowiłam wrócić na rynek pracy, zwłaszcza, że byliśmy w kiepskiej kondycji finansowej, gdyż Pan Mąż był na kuroniówce, a mi skończyło się wychowawcze.
Pierwsze dni, tygodnie i miesiące pracy z dzieckiem z autyzmem były dla mnie ogromnym wyzwaniem, próbą charakteru, wysiłkiem
i sama siebie podziwiam, że nie uciekłam wtedy z płaczem
tylko zagryzam zęby i zostałam.
Nie zrozum mnie źle.
Nie żebym miała coś do dzieci z orzeczeniem.
Czy do autyzmu.
Ja po prostu nigdy nie miałam styczności z dzieckiem w spektrum.
Nie wiedziałam, co mnie czeka ani czego mogę się spodziewać.
Nie zdawałam sobie sprawy, ile czasu zajmie mi poznanie go, nauczenie się jego przyzwyczajeń, zachowań i upodobań.
Nie spodziewałam się, że zostanę kopnięta w szyję, ugryziona.
Wielokrotnie po odebraniu go przez babcię i po opowiedzeniu jej co zjadł, zrobił, namalował, powiedział, zaśpiewał itp....
szłam do naszej "dziury" (czyli pomieszczenia z leżakami, pomocami itp.) i płakałam.
Musiałam w taki sposób odreagować dzień.
Ale nie o tym tu chciałam pisać...
Dostałam się wtedy do pracy, do placówki oświatowej.
Byłam szczęśliwa.
Był to trochę zaszczyt pracować tam.
Weszłam jakby do RODZINY.
Były życzenia świąteczne na holu.
Ciastka imieninowe.
Wyjścia na Dzień Edukacji Narodowej i Zakończenie Roku Szkolnego do restauracji.
Wydawało mi się, że panuje tam taka prawdziwa rodzinna atmosfera.
Wydawało mi się....
Doskonale powiedziane!
Nigdy tak naprawdę nie czułam się jej częścią.
Od początku czułam się jak podrzutek.
Kiedyś zostałam zaproszona na taką kolację w restauracji po czym powiedziano mi, że jednak nie mogę iść bo jestem na stażu i nie ma na mnie pieniędzy.
Dekoracji na oknie też wieszać nie potrafię
bo moja wizja wygląda beznadziejnie
i robię to za bardo matematycznie.
Musiałam ściągnąć, umyć ponownie okno i przygotować je tak, by zrobiła to nauczycielka z wieloletnim stażem i zmysłem artystycznym.
Ogólnie z każdym rokiem jest coraz gorzej.
Niektóre nauczycielki bardzo duży nacisk kładą na wykształcenie, a dokladniej na szeregowanie ludzi
na nauczycielki
i "woźne"
Chociaż my "woźnymi" nie jesteśmy, nie umniejszając nikomu, ale w umowie napisane mamy POMOC NAUCZYCIELA
Jednak nazywane jesteśmy woźnymi i mówią o nas, że się panoszymy,
że kiedyś to woźne się nie ubierały ładnie, tylko w fartuchach i getrach chodziły,
że paznokci nie malowały,
nie schodziły na chorobowe tak jak teraz.
Ogólnie to nie miały nic do powiedzenia i nie miały własnego zdania.
Robiły zawsze wszystko, co im nauczycielki kazały
nawet jeśli to nie należało do ich obowiązków
i nawet gdy była to praca,
którą powinna wykonywać nauczycielka.
Nauczycielce natomiast nie przystoi pozbierać talerzy ze stołu
w ramach pomocy nam,
ani nalać zupy,
podac kanapki
czy zetrzeć stołu.
Bo to ujma na honorze, wstyd i hańba.
Ale momentem, który sprawił,
że znienawidziłam swoją pracę
i zaczynam zastanawiać się nad jej zmianą
był moment, w którym postanowiłam zrezygnować ze składania się na imienowe ciastka.
Kierowały mną względy finansowe,
gdyż oprócz postawienia ciastek całej kadrze w dniu imienin
była jeszcze składka na imieniny każdego pracownika.
Do tego obchodziłyśmy imieniny w swoich grupach,
robiąc sobie prezenty
więc za dużo tego było dla mnie, po prostu.
Po mnie zaczęły rezygnować też inne "woźne" i doszła ta informacja do nauczycielek i władzy najwyższej w naszym kołchozie.
W tym dniu (ostatni tydzień sierpnia)
zostałyśmy zaproszone do sali podczas trwania narady nauczycielek
(dodam tylko, że taka sytuacja nigdy nie miała miejsca).
One siedziały przy dużych stołach na wysokich krzesłach wokół stołu na kształt litery U.
Eleganckie, wypachnione.
A my
oderwane od sprzątania siepniowego,
spocone i brudne
bo akurat ogarniałyśmy piwnice i pralnie.
Zasiadłyśmy przed nimi
na małych dziecięcych krzesełkach
zupełnie nie spodziewając się co nas czeka.
Dyrektorka rozwścieczona
zadała pytanie
dlaczego postanowiłyśmy zrezygnować z imienin, tych które były tu wieloletnią tradycją
i jakim prawem możemy w ogóle zmieniać zasady tu panujące.
Kazała każdej z nas wypowiedzieć się jaka jest przyczyna naszej rezygnacji.
Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo czułyśmy się upokorzone w tym momencie.
One tzn niektóre nauczycielki,
siedziały jak kwoki z rękami założonymi i patrzyły na nas potakując dyrektorce
i szeptając coś pod nosem.
Napisałam, że niektóre nauczycielki,
bo te, które też niezgadzały się z zasadami
i konwenensami panującymi w pracy,
ale nie miały odwagi się odezwać
siedziały ze spuszczonymi głowami
zawstydzine tym co słyszały,
A co mówiły ich koleżanki,
starsze Panie,
z wieloletnim stażem
i bogatym doświadczeniem zawodowym.
Zapadła cisza
A one siedziały i patrzyły na nas
i co jakiś czas dyrektorka nerwowo nakłaniała nas do udzielenia odpowiedzi.
Wypowiedziałam się ja i kilka moich koleżanek.
Po każdej wypowiedzi był komentarz Sądu Najwyższego
negujący wypowiedź,
wręcz wyśmiewający mówiącego
i uznający, że to nie jest powód odpowiedni do rezygnacji.
Nie wiem ile trwała ta farsa ale miałam wrażenie że wieki.
Wyszłam stamtąd
a w zasadzie to prawie wybiegłam.
Musiałam iść się wyryczeć, żeby móc dalej funkcjonować.
To, co się wtedy tam odjebało w tej sali,
można by chyba podciągnąć pod mobbing
i psychiczne znęcanie się
nad pracownikami niższego szczebla.
Po tym wydarzeniu straciłam cały szacunek do niektórych osób w tej pracy.
To jest cała prawda o tej zasranej placówce
i o tej zajebistej rodzinnej atmosferze
jaka tam panuje.



